Poczytny
tygodnik opinii drukuje tekst, owoc dziennikarskiej prowokacji. Z redakcji
odchodzi jej wieloletni redaktor, uznany profesor, wykładowca akademicki. A
mnie przypomina się pewien felieton z początku tego roku. Wspólny mianownik dla
obu zdarzeń? Content przeliczany na złotówki.
W wydaniu tygodnika „Wprost” z 3 czerwca
opublikowano tekst „Spotkanie z mecenasem sztuk”. Jego autorka, na co dzień
pisząca do innego tytułu, przeprowadziła dziennikarską prowokację. Za cel
obrała sobie Wojciecha Fibaka, święcącego przed wieloma laty triumfy na
światowych kortach tenisowych. Z relacji redaktorki wynikało, że Fibak, grzejąc
się w cieple tenisowej sławy i artystycznej działalności, kojarzy będące w
finansowej potrzebie kobiety z dostatnio żyjącymi biznesmenami, którzy chętnie
dzielą się tym, co mają. To proceder uprawiany przez byłego tenisistę od lat, a
szok tym większy, że Fibak „dobierał się” do autorki demaskującego go tekstu.
Prawdziwe „uderzenie” przychodzi trzy strony dalej –
wywiad redaktora naczelnego „Wprost” z Wojciechem Fibakiem. Zapis rozmowy
telefonicznej, w której Fibak prosi Latkowskiego, żeby wstrzymał się z
publikacją tekstu o jego matrymonialnej aktywności. Obiecuje kompromis,
podległość, tłumaczy, że przecież nie czerpie z kojarzenia par żadnych
korzyści. Jest gotów stanąć na głowie, uważa, że nie zasługuje na
„zniszczenie”, bo dużo dla Polski zrobił.
A co dla Polski zrobił 3 czerwca „Wprost”? Pozbył
się ze swoich łamów prof. Marcina Króla, wieloletniego felietonisty, uznanego
filozofa i historyka idei, wykładowcy Uniwersytetu Warszawskiego. Król zarzucił
Latkowskiemu sprowadzenie „Wprost” do poziomu tabloidu i sięganie po
niedopuszczalne dla dziennikarzy metody tworzenia treści – prowokacje czy
nieautoryzowane rozmowy telefoniczne.
Ja zawdzięczam tygodnikowi „Wprost” i tekstowi o
Fibaku odświeżenie pamięci. Artykuł przypomniał mi o blogowym wpisie JackaWasilewskiego jurora Szpalt Roku i autora książek na temat storytellingu. Pod koniec stycznia Wasilewski zauważył, że w Polsce
narodziła się nowa kategoria prasy – tablozyny.
Coś, jakby ekskluzywne tabloidy. Powstały, bo nie ma już świadomych
obywateli, są widzowie z cyrku codzienności. Nie ma myślenia, jest przeżywanie.
Nie ma dziennikarzy, są mediaworkerzy. Nie ma panoramy, są bliskie kadry i
wycięty kontekst. Nie ma rozmów, jest tylko skupianie uwagi. Nie podejmuje się
prób rozwiązania problemu, sprzedaje się reklamy. A handel idzie najlepiej
za cenę kontrowersyjnych tematów, lejącej się krwi, łez i ludzkich dramatów.
Póki toczy się melodramat i można się wzruszać – racjonalność usypia, emocje
kipią, czytelnicy sięgają do kieszeni po 5 zł na nowy egzemplarz. Cel
osiągnięty. Sprzedaje się.
Rynek prasy coraz bardziej się komplikuje.
Czytelnicy rezygnują z papierowych wydań na rzecz elektronicznych gazet. W
dobie Internetu – zwłaszcza polskiego, który w dużej mierze zawiera bezpłatne
treści – nie biegają już do kiosku po nowy numer kupowanego od lat pisma.
Normalne jest, że w obliczu zmian… trzeba zmieniać. Dostosowywanie treści do
gustów pokolenia tabletów, smartfonów i wszechobecnej sieci, nie dziwi. Biznes,
jak każdy inny. A w biznesie chodzi o zysk. Szkoda tylko, że narzędzia
generowania zysku pozostawiają wiele do życzenia. I przynoszą marne skutki.
Kiedy tak czytałam o Fibaku i przypominałam sobie
tablozyny Wasilewskiego, zastanowiłam się przez chwilę, czy pismom firmowym też
grozi zalew sensacji. Zakładając, że segment CP będzie rósł i może kiedyś
zamienić się w płatny rynek, takie zagrożenie istnieje. Ale biorąc pod uwagę
precyzyjne określanie targetu, profilowanie contentu pod konkretnych odbiorców
i oferowanie im zgodnych z zainteresowaniem treści, ryzyko maleje. Dodając do
tego jeszcze odpowiedzialność za słowo, kreatywność i wchodzenie w interakcję z
odbiorcami, biuletozyny wydają się
być tylko przejawem radosnego słowotwórstwa.
AG
0 komentarze: