Czary-mary, sensacji opary

By | 10:56 Leave a Comment

 

Poczytny tygodnik opinii drukuje tekst, owoc dziennikarskiej prowokacji. Z redakcji odchodzi jej wieloletni redaktor, uznany profesor, wykładowca akademicki. A mnie przypomina się pewien felieton z początku tego roku. Wspólny mianownik dla obu zdarzeń? Content przeliczany na złotówki.


W wydaniu tygodnika „Wprost” z 3 czerwca opublikowano tekst „Spotkanie z mecenasem sztuk”. Jego autorka, na co dzień pisząca do innego tytułu, przeprowadziła dziennikarską prowokację. Za cel obrała sobie Wojciecha Fibaka, święcącego przed wieloma laty triumfy na światowych kortach tenisowych. Z relacji redaktorki wynikało, że Fibak, grzejąc się w cieple tenisowej sławy i artystycznej działalności, kojarzy będące w finansowej potrzebie kobiety z dostatnio żyjącymi biznesmenami, którzy chętnie dzielą się tym, co mają. To proceder uprawiany przez byłego tenisistę od lat, a szok tym większy, że Fibak „dobierał się” do autorki demaskującego go tekstu.

Prawdziwe „uderzenie” przychodzi trzy strony dalej – wywiad redaktora naczelnego „Wprost” z Wojciechem Fibakiem. Zapis rozmowy telefonicznej, w której Fibak prosi Latkowskiego, żeby wstrzymał się z publikacją tekstu o jego matrymonialnej aktywności. Obiecuje kompromis, podległość, tłumaczy, że przecież nie czerpie z kojarzenia par żadnych korzyści. Jest gotów stanąć na głowie, uważa, że nie zasługuje na „zniszczenie”, bo dużo dla Polski zrobił.

A co dla Polski zrobił 3 czerwca „Wprost”? Pozbył się ze swoich łamów prof. Marcina Króla, wieloletniego felietonisty, uznanego filozofa i historyka idei, wykładowcy Uniwersytetu Warszawskiego. Król zarzucił Latkowskiemu sprowadzenie „Wprost” do poziomu tabloidu i sięganie po niedopuszczalne dla dziennikarzy metody tworzenia treści – prowokacje czy nieautoryzowane rozmowy telefoniczne.

Ja zawdzięczam tygodnikowi „Wprost” i tekstowi o Fibaku odświeżenie pamięci. Artykuł przypomniał mi o blogowym wpisie JackaWasilewskiego jurora Szpalt Roku i autora książek na temat storytellingu. Pod koniec stycznia Wasilewski zauważył, że w Polsce narodziła się nowa kategoria prasy – tablozyny. Coś, jakby ekskluzywne tabloidy. Powstały, bo nie ma już świadomych obywateli, są widzowie z cyrku codzienności. Nie ma myślenia, jest przeżywanie. Nie ma dziennikarzy, są mediaworkerzy. Nie ma panoramy, są bliskie kadry i wycięty kontekst. Nie ma rozmów, jest tylko skupianie uwagi. Nie podejmuje się prób rozwiązania problemu, sprzedaje się reklamy. A handel idzie najlepiej za cenę kontrowersyjnych tematów, lejącej się krwi, łez i ludzkich dramatów. Póki toczy się melodramat i można się wzruszać – racjonalność usypia, emocje kipią, czytelnicy sięgają do kieszeni po 5 zł na nowy egzemplarz. Cel osiągnięty. Sprzedaje się.  

Rynek prasy coraz bardziej się komplikuje. Czytelnicy rezygnują z papierowych wydań na rzecz elektronicznych gazet. W dobie Internetu – zwłaszcza polskiego, który w dużej mierze zawiera bezpłatne treści – nie biegają już do kiosku po nowy numer kupowanego od lat pisma. Normalne jest, że w obliczu zmian… trzeba zmieniać. Dostosowywanie treści do gustów pokolenia tabletów, smartfonów i wszechobecnej sieci, nie dziwi. Biznes, jak każdy inny. A w biznesie chodzi o zysk. Szkoda tylko, że narzędzia generowania zysku pozostawiają wiele do życzenia. I przynoszą marne skutki.

Kiedy tak czytałam o Fibaku i przypominałam sobie tablozyny Wasilewskiego, zastanowiłam się przez chwilę, czy pismom firmowym też grozi zalew sensacji. Zakładając, że segment CP będzie rósł i może kiedyś zamienić się w płatny rynek, takie zagrożenie istnieje. Ale biorąc pod uwagę precyzyjne określanie targetu, profilowanie contentu pod konkretnych odbiorców i oferowanie im zgodnych z zainteresowaniem treści, ryzyko maleje. Dodając do tego jeszcze odpowiedzialność za słowo, kreatywność i wchodzenie w interakcję z odbiorcami, biuletozyny wydają się być tylko przejawem radosnego słowotwórstwa.

 

 

AG
Nowszy post Starszy post Strona główna

0 komentarze: